Niepoprawna wymowa stanowi większą barierę w komunikacji, niż mały zasób słów, czy problemy z gramatyką. Tymczasem wielu z uczących się angielskiego nie poświęca zbyt dużo czasu na jej ćwiczenie. Czasem również w szkołach i na kursach nauka wymowy jest traktowana bardzo pobieżnie. Opisana w artykule historia z tytułowymi „łykłynutami” pokazuje, dlaczego nie powinniśmy lekceważyć tej kwestii.
Chcę mówić, ale nie dbam o wymowę
Większości uczących się angielskiego najbardziej zależy na opanowaniu umiejętności mówienia. Najczęściej jednak mamy na myśli płynność wypowiedzi, to znaczy wypowiadanie się bez jąkania, stękania i długich pauz na poszukiwanie odpowiednich słów, czy struktur gramatycznych. Zakładamy, że wymowy nauczymy się „przy okazji”, ale szlifując słówka, czy zwroty koncentrujemy się na znaczeniu, a wymowa „aby tylko brzmiała z angielska, to będzie OK”.
Ciekawa jestem, kto z czytających ten artykuł zapisuje wymowę za pomocą specjalnych symboli fonetycznych i wie jak je wyprodukować? Kto samodzielnie ćwiczy w domu intonację różnych rodzajów zdań i pytań? Kto zaznacza w swoich notatkach, która sylaba w wyrazie jest akcentowana i jak rozkłada się akcent w zdaniu? Kto słyszał o dyftongach, słabych i mocnych formach, elizjach, zlepkach wyrazowych w mowie szybkiej czy jasnym i ciemnym L?
Obawiam się, że nie usłyszę chóralnego „ja!”.
Native speaker się nie domyśli
Zbyt często zakładamy, że inni, zwłaszcza natywni użytkownicy języka, domyślą się, o co nam chodzi. Czasami rzeczywiście się uda, w większości przypadków jednak nie. Dobrze obrazuje to moja historia, bo każdy z czytających może wczuć się w rolę native speakera.
Dawno temu pracowałam w przedstawicielstwie włoskiego banku. Mój szef był Włochem, więc w pracy rozmawialiśmy trochę po włosku, a najczęściej po angielsku. Mój szef, jako mało typowy Włoch, nie pił kawy i płynnie władał angielskim. Niestety poza „dzień dobry” i „dziękuję” niewiele umiał powiedzieć po polsku.
Pewnego dnia zwrócił się do mnie z nietypową prośbą. Było to przed świętami, na które wybierał się do domu, do Włoch. Jako prezent z Polski chciał kupić swojemu tacie kilka opakowań herbatników, ponieważ bardzo smakowały ojcu, kiedy poprzednio odwiedził Polskę. Włosi jedzą takie herbatniki – biscotti do kawy na śniadanie.
Mój szef był w kilku sklepach w poszukiwaniu ciastek, ale nigdzie ich nie trafił. Zastanawiał się nawet czy może przestali je produkować. Dlatego postanowił poprosić mnie, abym zadzwoniła do firmowego sklepu producenta i zapytała o te herbatniki. Wydawało się to prostym zadaniem, dopóki nie zapytałam o nazwę słodyczy.
To, co usłyszałam brzmiało jak „Łykłynuty”. Trochę dziwna nazwa, pomyślałam, ale wiele produktów, zwłaszcza spożywczych, ma dziwaczne nazwy. Byłam jednak nieco speszona, więc szef się szybko zreflektował i dodał, że z pewnością źle wymówił ten wyraz.
Następnie zaczął mi dokładnie tłumaczyć, jak wygląda opakowanie, ale ponieważ nie jestem wielką fanką słodyczy, a zwłaszcza ciastek, nic mi te opisy nie mówiły. W desperacji szef zaczął rysować mi opakowanie i wyjaśniać, że nazwa produktu zaczyna się od litery „W” stylizowanej podobnie, jak logo producenta. W tym momencie zrozumiałam, że mój szef przeczytał nazwę z angielska, dlatego „w” przypominało „ł”. Nie chodziło zatem o „łykłynuty” tylko zupełnie coś innego, ale co?
Jak wspomniałam, działo się to dawno, zakupy w Internecie dopiero raczkowały i nie kupowało się wtedy rzeczy spożywczych online, a na stronach producentów nie było katalogu wyrobów, tylko jakieś ogólne informacje o firmie. Nie miałam więc żadnego źródła, z którego mogłabym dowiedzieć się, jakie ciastka produkuje dana firma. Próbowałam nawet dzwonić do rodziny i znajomych, ale podawali mi nazwy, które nie pasowały do opisu.
Wyglądało na to, że zostaje mi tylko jedno, najbardziej żenujące wyjście – zadzwonić do producenta, wyjaśnić sytuację i mieć nadzieję, że osoba po drugiej stronie będzie na tyle uprzejma, wyrozumiała i cierpliwa by spróbować dopasować któryś z produktów firmy do mojego opisu.
Właśnie układałam w głowie plan rozmowy, jednocześnie pisząc na kawałku kartki „wykwynuty”, kiedy doznałam olśnienia. Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do producenta. „Czy mają państwo w ofercie herbatniki Wykwintne?”. Zapytałam. „Tak”. Padła odpowiedź. Bingo! Nie tylko były nadal w ofercie, ale i w sklepie firmowym. Mój szef kupił odpowiedni zapas i był mi bardzo wdzięczny za pomoc.
Wszystko skończyło się dobrze, ale zupełnie przypadkiem. Jak widać, nawet jako natywny użytkownik języka miałam duży problem z odgadnięciem, o jaki wyraz chodzi. Ciekawe, czy wy się od razu domyśliliście?
Mówisz niedbale, nie licz na zrozumienie
Być może moja historia wydaje się komuś zabawna, ale z reguły nie jest wcale zabawnie. Po prostu pomimo wysiłków nie możemy się dogadać. Native speakerzy mieszkający w Polsce skarżą się na niedbałą wymowę Polaków, bo „work” i „walk” brzmi tak samo, nie ma różnicy między „this” i „these”, nie wiadomo czy Polak „can” czy „can’t” bo nawet te wyrazy w wykonaniu wielu osób nie różnią się brzmieniem.
Chociaż, jako lektorka angielskiego, jestem wyczulona na typowe błędy Polaków, również i mi zdarzyło się kilkukrotnie kompletne nieporozumienie z uczniem, spowodowane błędną wymową. Pewnie i wy znacie przykłady podobnych pomyłek. Można śmiać się z takich historii, gorzej, gdy my jesteśmy ich bohaterami i to z nas się śmieją. Jeszcze gorzej, kiedy sytuacja jest poważna, a my nie możemy się porozumieć.
Jaki z tego wniosek
Podsumowując, poprawna wymowa ma ogromne znaczenie w komunikacji w obcym języku. Niewłaściwa wymowa prowadzi do nieporozumień i problemów a czasem może zupełnie uniemożliwić komunikację. Niestety praca nad wymową jest przez wiele osób zaniedbywana. Warto jednak już dziś zaplanować czas i działania związane z ćwiczeniem tego obszaru. Ten artykuł jest wstępem do serii, w której postaram się przybliżyć pewne aspekty wymowy języka angielskiego a także przedstawię pomysły na samodzielne jej ćwiczenie.
A może znasz jakąś historię nieporozumień na tle wymowy? Zapraszam, podziel się nią w komentarzu.